niedziela, 28 czerwca 2015

Karpatka z truskawkami i historią...

Tu nie chodzi o ciasto. Ono jest tylko dodatkiem do szaleństwa, które tego dnia przekroczyło wszelkie granice... 


Jak zwykle miało być normalnie. Po dniu pracy, miałyśmy spotkać się z A., żeby dalej robić nasz pogodzinowy projekt. A że lato, i choć nie upalne, to jednak przyjemne, chciałyśmy dosłodzić sobie czas umysłowego wysiłku. Zjadłoby się ciasta z kremem ale robić się go specjalnie nie chce, zatem, droga wyjątku - ciasto z torebki. Tak, tak, miałam gotować. Że niby to blog kulinarny. Ale nawet najbardziej wytrawny kucharz, sięga czasem po gotowiec. Szczególnie w sytuacji, kiedy projekt nad którym siedzi się ostatnich kilka tygodni nagle okazuje się być ściemą, bo szefowa to szemrana bizneswoman z ojcem przemytnikiem a ten, co to niby wszystko wymyślił, to jednak nic nie wymyślił i zwiał. Chcąc ratować resztki godności i pracy, mieszałyśmy w garach, przegadując sytuację. Szybko skończyłyśmy, bo zadzwonił kolega, że jego koleżanka zaszła w ciążę z tym, co to nas kiedyś w bambuko zrobił... No teraz to już trzeba było nie tylko mieszanie przyśpieszyć ale i wino otworzyć, bo stopień abstrakcji sytuacji sięgnął zenitu, zwłaszcza, że owa pokrzywdzona, jechała właśnie do nas żeby karpatką otrzeć łzy..
Szał i amok. Więc byle szybko i do pieca, żeby wreszcie podnieść poziom glukozy. W tym całym stresie, nie zapomniałyśmy jednak z A. o podstawowych zasadach zachowania zdrowia, więc nieco zmodyfikowałyśmy torebkową recepturę. Zamiast mleka - nigdysięniepsującegozchemią - dodałyśmy mleko sojowe, zamiast margaryny - prawdziwe masło. No i oczywiście truskawki, żeby estetyką oko nacieszyć. Poza tym, przecież jechała do nas kobieta w potrzebie! Wyszło przednio, choć procedury produkcyjnej za cholerę nie pamiętam (wino?). Ale jestem pewna, że robiłyśmy ją zgodnie z tym, co na opakowaniu...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz